22 sierpnia 2017

[15] wewnętrzny recenzent

  Zapomniałam już zapachu letniej, wieczornej rosy, rozsypanej kryształkami na nieskoszonej trawie.
    Jest tak dobrze i cicho, zaraz wzejdzie słońce i się popłaczę.
    Wilgoć jest nie do opisania, tak bardzo wsiąka we mnie i przenika - aż do głębi, aż do ości.
    Człowiek na ościach.
    Bezpretensjonalny, miękki, wadliwy.
    Ciężko się chodzi z taką wadą genetyczną, źle się oddycha, każdy dzień to walka.
    Bardzo łatwo jest się wtedy poddać, więc jeśli widzisz człowieka z ośćmi zamiast kości, który wydaje się być całkiem szczęśliwy, to podejdź do niego i go przytul.
    Jeśli rzeczywiście czuje się spełniony, to odwzajemni uścisk i powie ci kilka miłych słów.
    Jeśli jednak maskował swoją depresję, to się rozklei. Wtedy ty mu powiedz kilka miłych słów.
    Myślisz, że nie znaczą nic, ale znaczą bardzo wiele.

   -  "Myślisz, że nie znaczą nic"? - spojrzał na mnie z politowaniem. Jakby mi ktoś w pysk strzelił. - Ktoś cię chyba rozproszył tak gdzieś od połowy, co? Takich pierdół to się po tobie nie spodziewałem.
   -  Co ci się niby nie podoba w tym zdaniu? - szłam głupio w zaparte, choć widziałam, jak beznadziejne było to, co napisałam. No ale taka właśnie byłam, nie potrafiłam odpuścić, przyznać się do błędu. A już na pewno nie przed nim.
    On też doskonale wiedział, że brnę po prostu na zatracenie, więc uśmiechnął się tylko pod nosem, poderwał od stołu i szybkim krokiem podszedł do okna, za którym właśnie zachodziło pięknie słońce, tak dla kontrastu z moim chujowym wstępem do książki, która nigdy nie powstanie, jeśli będę pisać w takim tempie.
    Demotywował mnie, to prawda, ale z drugiej strony - pozwalał mi oszczędzać czas. Po co miałabym tak samo brnąć z tym tekstem? Od początku jest źle, to skreślić, wywalić, zapomnieć, zacząć od nowa. On przyjmował taką strategię.
    Tyle że ostatnio nic mi nie wychodziło. Wszystko wyrzucaliśmy po kilku zdaniach. Wszystko. Nawet pieprzoną relację z koncertu, która - według mnie - zakrawała na dobry, dziennikarski materiał. Sądziłam, że żadna gazeta by się nie powstydziła takiego artykułu. A on mnie wyśmiał.
    Stał tam teraz, przy tym oknie, wdychał zapachy początku lata i niby zastanawiał się, co ze mną zrobić. Ja już wiedziałam. On wyjebie ten tekst do kosza. Myślałam, że może przez chwilę rzeczywiście się waha. Ale nie, po chwili już stał nade mną, czekając, aż zacznę pisać na jego oczach, a ja bezradnie zawiesiłam dłonie nad klawiaturą laptopa, mając przed oczami obraz nadchodzącej klęski. Za trzy, dwa, jeden...
   -  No piszże coś wreszcie! - wydarł się w końcu, już się nie mogłam doczekać, aż to z siebie wydobędzie. - Czy ty, do cholery jasnej, nie potrafisz napisać jednego opowiadania tak, żeby już na samym wstępie nie chciało mi się rzygać?!
    Spojrzałam na niego kątem oka, bawiąc się w udawanie pani sytuacji.
   -  Wnioskując z naszych ostatnich bezowocnych starań - zaczęłam, przesadnie intonując - ośmielę się stwierdzić, iż najwyraźniej jest to niewykonalne.
    Nie dowierzał. Spojrzał na mnie tak, aby mnie zniszczyć, ale się nie dałam. Ciągnęłam dalej:
   -  Skoro już ustaliliśmy, że jestem do dupy, to może zmienimy front? Teraz ty piszesz, a ja stoję nad tobą, dyszę ci w kark i oceniam drobiazgowo każde słowo?
    Zaśmiał się w głos, też bawiąc się w pana sytuacji. A tak naprawdę nikt nie wygrywał, był idealny remis. Podenerwował się tym. 
    Jego wyczekana, teatralna pauza bawiła mnie w środku do łez, ale na zewnątrz byłam chłodna i cierpka, tak jak on zawsze.
   - Dobrze, kochanie - odparł w końcu jakimś zmienionym głosem. - Tylko nie wiem, czy pamiętasz, że zasady panują tutaj zgoła inne.
   -  Pamiętam, tak samo dobrze jak to, że powinieneś mnie wspierać, motywować, podrzucać pomysły, a nie grać roli tego tępawego chujka o wielkich aspiracjach, która - tak w ogóle - słabo ci wychodzi. Albo pracujemy razem, albo w ogóle.
    -  Nie, nie, ja chętnie, ja bardzo chętnie się z tobą zamienię. Jestem ciekaw twojej reakcji na to, co się potem stanie.
    Stanął znów nade mną i spojrzał mi prosto w oczy. Wyglądał tak przerażająco, że aż podskoczyłam na krześle; w jego źrenicach paliły się małe, dzikie ogniki demonicznej destrukcji, jakby miał zaraz wcisnąć ten słynny przycisk od globalnej zagłady atomowej. To śmieszne, że właśnie z tym skojarzyłam jego szaleństwo. Na pewno wyśmiałby to skojarzenie i stwierdził, że mam zacząć pisać od nowa.
    Trwaliśmy tak przez dłuższą chwilę - on, zapamiętały w swojej potędze, górujący nade mną, ja - skulona, zastraszona, biedna dziewczynka, zagnana przez niego w kozi róg.
    Rzeczywiście, mógł to zrobić. Mógł zamienić nasze role. Miał tę moc i nie było to dla niego nic trudnego, ale nie sądziłam, że będzie chciał to uczynić. Jest to tak bardzo ryzykowne i... głupie po prostu, że rzuciłam tę kwestię ot, tak, bo po prostu ładnie i groźnie brzmi, takie dużo lepsze "stój, bo strzelam" w wykonaniu osoby z pistoletem nabitym ślepakami.
   -  Dobra, masz rację, po co się kłócić, wracamy do pracy, już mam nawet pomysł...
   -  Nie, nie, nie! - pochylił się nade mną, wrzucił mi w oczy swoje tragicznie zatracone w szaleństwie spojrzenie, i chwycił mnie mocno za ramiona.
    Poczułam, że unosi mnie do góry, jakbym była tylko lalką, i wszystko nagle ode mnie odeszło - cały świat, cały mój ciężar i przy okazji ciążenie umysłu. Wiedziałam, że jestem w tym samym pokoju, ale jakbym była gdzieś obok, gdzieś w alternatywnej rzeczywistości. O cholera, może faktycznie rzeczywiście do niej przechodzę? Nie do końca znam dokładne mechanizmy tych wymian...
    Jedno, co było dla mnie pewne, to fakt, że cały ten stan był mi niesamowicie błogi. Czułam się ostatnio tak dobrze dwa lata temu w wynajętym na szybko pokoju, i zrozumiałam, że o tym powinnam była pisać. O tym, co czuję, co napędza moje życie, co wiem i znam dobrze, o tym, czego smaku już nie zapomnę.
    Wtedy wiedziałam już wszystko, nawet oczami wyobraźni zlanej z rzeczywistością widziałam wielkie karty papieru z potokiem moich słów, tak pięknych i zgrabnych, że zachciało mi się płakać. Żałowałam, że normalnie tak nie potrafię, i jak mi było tam cudnie, gdy patrzyłam na moją twórczość tak zmaterializowaną, aż mogłabym się stać tymi kartami, wniknąć w nie tak głęboko, żeby poczuć aż zapach drzew, z których powstały.
    Pretensjonalność tego ostatniego zdania zasadziła mi solidny cios łokciem w żebra, i nagle się ocknęłam.
    Stałam nad nim, skulonym, spłoszonym. Zawiesił dłonie nad klawiaturą laptopa i miał przed oczami zapewne obraz nadchodzącej klęski...
    A więc dokonał tego. Zamienił nas rolami.
    Teraz to on żył naprawdę, a ja byłam tylko wytworem jego świadomości.
    Jego wewnętrznym recenzentem.
    On ze swojej służby wywiązywał się nadzwyczaj marnie. Był surowy jak cholera, nie pozwalał mi niczego dokończyć, bo nic nie było dla niego odpowiednio dobre. Nawet, gdy jakieś zdanie naprawdę mi się podobało, on zbywał je okrutnym "no, ujdzie", co powodowało, że traciłam ochotę na cokolwiek.
    A musiałam przecież pisać, bez pisania bym zwariowała.
    Spojrzałam na jego wystraszoną twarz.
   -  No, co tam w końcu naskrobałeś? - rzuciłam nonszalancko.
    Drżącymi rękami uderzył w kilka przycisków na laptopie i zaczął czytać:

    Zapomniałem już zapachu letniej, wieczornej rosy, rozsypanej kryształkami na nieskoszonej trawie...

    Żałosna jednak ta zamiana, skoro umiejętności zostają te same...
    Teraz to ja miałam moc odwrócenia ról, ale oczywiście nie zamierzałam z niej korzystać. Był głupi, to był jego błąd, że dał się sprowokować i oddał mi siebie pod władanie. Dopiero teraz to zrozumiałam: rządziłam nim. Jedyna myśl, jaka przeleciała mi wtedy przez głowę, brzmiała po prostu: "Co za debil!".
    On czytał dalej drżącym głosem, raz po raz zerkając na moją twarz, wyczekując mojej reakcji jak sądu ostatecznego.
    No, faktycznie, teraz widziałam to wyraźnie - ten tekst to niezłe gówno.
    Ale skoro i tak on sam lepiej nic ode mnie nie napisze...
   -  I... i co... i co sądzisz? - wydukał tak żałosnym głosem, że aż dziw brał, że jest jeszcze w stanie usiedzieć na tym krześle.
    Postukałam palcami o blat stołu, oblizałam wargi, cmoknęłam ni to z niezadowoleniem, ni to z pogardą...
    W końcu popatrzyłam na niego, najładniej, jak umiałam, i powiedziałam:
   -  Fajne. Naprawdę fajne. Wiesz, można by dopracować parę rzeczy, ale tak ogólnie to niezły fragment. To z tymi kryształkami... Pomysłowe. Może niezbyt stylowe, ale i tak na plus...
    Jak mu się oczy zaświeciły! Natychmiast oblał się rumieńcem, ale tak mocno, że aż spłonęły mu uszy, i ochoczo - choć z pewną jeszcze nieśmiałością - powrócił do wystukiwania liter na klawiaturze laptopa.
    I pisał, pisał długo, namiętnie. Nie chciałam póki co tego czytać. Cieszył mnie tylko dźwięk tych klawiszy. Był on jak słodka muzyka, jak kunsztowny akompaniament do ostatnich promieni słońca na horyzoncie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz