6 grudnia 2017

[20] dendrofil

Oto ja, najstarszy najmłodszy człowiek na świecie.
Najwięcej przeżył w najkrótszym czasie.
Najbardziej się na wszystkich poznał w ułamku sekundy, zaśmiał się i odszedł.
Co macie mi do zaoferowania?
Jaką nową tajemnicę waszych dusz?
Jaką nową rozterkę, jaki ból, jakie nicości doskwieranie?
Co tam macie nowego, czego bym nie znał, czego bym nie doświadczył, w co bym się zwyczajnie nie wczuł?
Czego bym nie dostrzegł, czego bym nie zauważył?
Czego bym nie przewidział?
Macie wszystko to, co ja miałem dziesiątki lat temu.
Pieścicie wszystko to, co ja wymiętoliłem w pięć minut i porzuciłem.
Rozpływacie się na myśl o tym, co ja kochałem, będąc w powijakach.
Klniecie na niesprawiedliwości, których doświadczałem całe wieki przed wami.
Niczym mnie wasza marna egzystencja nie zaskoczy. Wszystko to mam - miałem - na co dzień.
Czytacie te wasze książeczki ze złotymi myślami. Zachłystujecie się tymi waszymi filozofami.
To wszystko bawi mnie tylko, jak bawią człowieka dawne, nieszkodliwe wspomnienia.
Wszystko, co można poczuć, zużyłem.
A nawet jeśli nie, to i tak - owszem. Niedługo mi zajmuje wyeksploatowanie nowych doznań.
Minutka i po sprawie.
Gdyby mi choć trochę zależało, to przychodziłbym do kogokolwiek.
Siadałbym z nim na ławce i wzdychał, bo życie.
Niepotrzebne mi to.
Już się dość nawzdychałem.
Teraz patrzę tylko w drzewa i widzę, jak suche, cierpkie liście kołyszą się niespokojnie na wietrze.
I to mnie wzrusza.
I to mnie ciekawi.
Nienaruszona czystość natury, jej nieskalana prostota, a zarazem potencjał do przypisania miliona metafor jej gałęziom i słojom, i wodzie ze stawu, i pstrokatemu niebu.
Nudzą mnie już ludzie, istoty wynaturzone, nijakie, mdłe, bezmyślne, co czują albo za mało, albo za dużo; samolubne i najeżone, złowrogie i żałośnie bezbronne.
Kim wy jesteście? Wybrykiem natury? Pomyłką w większym planie? Największym bezładem w bezładzie?
Na pewno niczym pięknym ani potrzebnym.
Wzrusza mnie, kurwa, to drzewo. Jebane drzewo mnie wzrusza, a wy nie.
Szumią te liście tak dosadnie, tak głośno, tak nieoczywiście, tak się nie narzucają z tą apatyczną lekko duchotą, takie są kojące, gładkie, szorstkie, pachnące dalekim światem zza i skądś. Najlepsze to są dźwięki, najspokojniejsze, najmniej próbujące cokolwiek udowodnić. Nic im nie potrzeba, poza odrobinką powietrza w dzikszym pędzie.
Tak mi szumią w głowie, tak mnie wypełniają całego od środka, tak wypychają swoim drobnolistnym, nienachalnym jestestwem, że nic już więcej nie czuję poza tym szumem, cały się nim staję, kiedy tak siedzę pośród niczego, wchłonięty.
I tak na chwilę jedną, dwie - młodnieję. Oddaję palmę starszeństwa innym, nieco później urodzonym. Wybiegam z siebie i siadam obok siebie. I wtedy jest nas dwóch - bobas ze staruchem.
A potem sklejam się na powrót w jedno. I znów jestem wszystkim i niczym jednocześnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz