12 września 2016

[1] złudzenie ruchu

   -  Do Miasta, studencki.
    Kierowca postukał na kasie fiskalnej w odpowiednie przyciski i po chwili urządzenie wypluło bilet.
    Kiedy Marta wymieniała pieniądze na ten kawałek papieru, usłyszała:
   -  A legitymacja jest?
   -  Jest, jest, pokazać?
    Kierowca zmierzył ją przelotnie i wymamrotał:
   -  Nie, nie trzeba.
    Po chwili Marta siedziała już przy oknie i rozmyślała nad tym, jak bardzo lubi podróżować środkami publicznego transportu międzymiastowego, niezależnie od tego, czy był to pociąg, czy autobus właśnie.
   Była to typowa refleksja osoby rzadko z tego typu usług korzystających. Za to miała ona szerokie doświadczenie z komunikacją miejską, i do tej nie żywiła już tak dobrych uczuć. Właściwie to wzdrygała się na samo wspomnienie przeciągłego świstu, jaki wydawały przy ruszaniu nowoczesne tramwaje w jej mieście wielkich perspektyw.
  A może jednak myliła się i nie o rutynę tu chodziło? Może gdyby tak samo często dojeżdżała ze wsi do miasta, jeżdżąc tymi MAN-ami, nadal by je kochała? Może więziło ją samo poczucie zamknięcia w jednej przestrzeni, jaką wyznaczają granice miasta, a podróżowanie między różnymi miejscowościami dawało jej namiastkę wolności?
    Najbardziej jednak lubiła pociągi. Wszystkie ich typy i rodzaje. Lubiła ten obrządek, jaki obowiązywał na dworcach i w samych już pociągach. Stanie w kolejce do kasy nabierało dla niej jakiegoś szczególnego znaczenia, jakby wcale nie marnowała w niej swojego życia, tylko oczekiwała na coś wspaniałego, w pewnym dostojnym rytuale, który jednoczył wszystkich obecnych na dworcu ludzi... Inne kolejki nie miały tej magii.
   I później ta obowiązkowa obecność konduktora, konieczność sprawdzenia jej biletu, to jak swego rodzaju troska o jej małą, nieistotną duszyczkę, która i tak nie śmiałaby przecież jechać na gapę.
   Świadomość, że w autobusach międzymiejskich konduktora nie ma, bo nikt by do autobusu bez jego kupna nie wszedł, nie pobudzała już tak mocno romantycznych strun w jej umyśle.
    Wielu ludzi para się podróżami, i Marta bardzo to podziwiała. Ona akurat za tym nie przepadała. Nie było jej nigdy stać na dłuższy wyjazd, a konieczność kilkudniowej aklimatyzacji skutecznie uniemożliwiała odczuwanie jakiejkolwiek radości z wakacji. Zawsze było tak samo: ledwo zdążyła się przyzwyczaić do nowego miejsca i zaczynała cieszyć nowymi doznaniami, już trzeba było wracać do domu. O poczuciu niedosytu w swoim życiu mogłaby napisać książkę.
    A może to tylko przekora dyktowała jej przywiązywanie się do miejsca w ostatnim dniu pobytu?
    I może właśnie to przekora powodowała, że Marta lubowała się, owszem, w podróżach, ale tylko w nich. To znaczy - w samym akcie przemieszczania się z miejsca na miejsce.
   Lubiła dworce. Różne. Małe, ciche, zapomniane, niedoinwestowane. Wielkie, tętniące życiem, milionem kawiarenek i kiosków. Zatapiała się z równą rozkoszą w brudnych siedzeniach starych autobusów i wygodnych fotelach najnowszych składów, jakie polskie tory widziały.
   Uwielbiała również jazdę samochodem, ale nie łączyła tego z pasją do publicznych środków transportu. Było to przecież coś kompletnie odmiennego. Budzącego zgoła inne refleksje i uczucia. Sądziła, że poruszanie się samochodem wnosi ją na jeszcze wyższy poziom wolności i niezależności, szczególnie, kiedy to ona prowadziła. Że nie da się tego nijak przyrównać do podróży autobusem czy pociągiem.
      Nie podejrzewała, że tak naprawdę chodzi o to samo.
   Nie przeszło jej przez myśl, że kochała się w podróżach, bo wtedy tylko czuła, że naprawdę coś robi, do czegoś dąży.
   Jej potrzeba zmian i działania była w pełni zaspokajana w tych stanach półakcji, kiedy niby coś już przedsięwzięła, pakując się do autobusu czy zasiadając za kierownicą auta, ale tak naprawdę nie robiła nic. Jechała gdzieś, mydląc sobie oczy celem podróży, ale kiedy już do celu docierała, wszystkie jej plany i determinacja rozpływały się.
   Dlatego właśnie podczas przemieszczania się z punktu A do punktu B czuła się wolna: była wtedy zawieszona w czasoprzestrzeni. Odbarczona. Zdejmowano wtedy z niej odpowiedzialność za czynienie swojej egzystencji sensowną, jakkolwiek kiczowato by to nie brzmiało. Nawet kiedy sama prowadziła samochód, to przecież nadal tylko jechała. Wypełniała jakąś składową planu, ale nie musiała się zamartwiać, że jest ona śmiesznie mała albo powinna być jedynie pomostem do kolejnego etapu.
   W podróży była mistrzem wszystkiego, bo niczego nie musiała, biernie oczekując na kolejny punkt wycieczki. A kiedy ten nie następował, bo nie potrafiła go sama zorganizować, po prostu wsiadała w kolejny środek transportu. I nieważne było, czy na mapie jeszcze bardziej oddalała się od domu, czy jednak do niego wracała. Liczyła się jazda. Ciągły ruch. Oszukiwanie samej siebie. Maskowanie zastojów.
    Za to komunikacja miejska nie prowadziła donikąd. Wymagała konkretnego planu, aby jej używać. Bo ileż można jeździć w kółko po jednym mieście, oszukując samego siebie, że rzeczywiście chce się gdzieś dojechać?
    Nie, zdecydowanie nie było nic metafizycznego w tramwajach.
    Tylko ból codzienności i reklamówki z Biedronki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz