26 września 2016

[2] bezbożnica

Kupiliśmy kawę i na spokojnie przeanalizowaliśmy życie.
Tak w ogólnikach, nie roztkliwiając się każde nad swym losem.
On uważa, że mimo wszystko jest pięknie.
Ja twierdzę, że to przejaw syndromu sztokholmskiego. Ale to dobrze o nim świadczy. Takiego podejścia potrzeba, by być szczęśliwym, a trzeba być szczęśliwym, żeby jakoś skutecznie przedłużać gatunek. Biologia.
Choć jak tak teraz patrzę na nas oboje, to wiem, że żadne z nas nie przedłuży gatunku. A przynajmniej nie świadomie, nie z wyboru.
Mogę tyle rozmawiać o sposobach egzystowania, a i tak nie dojdę z tym do ładu.
Jemu się to właśnie podoba. Chciałabym być taką optymistką.
Kiedyś byłam. Miałam jakieś tam radosne przekonania i też wszystko wykręcałam na taką stronę, że mnie to cieszyło.
Ale trwało to do czasu, póki nie nauczyłam się przekleństwa relatywności. I teraz umiem dokładnie odwrotnie wykręcić wszystko tak, że nic nie ma sensu.
Pokusa romantycznego tragizmu jest zbyt silna, by się jej opierać. A postawa optymizmu wydaje się taka infantylna.
Szczególnie w jego wykonaniu.
Niepotrzebnie nauczyłam się też wnikać głęboko w każdą cząstkę codzienności.
Kawa paruje. Prosta obserwacja? Nie, bo zauważenie faktu, że woda, stanowiąca lwią część tego napoju, zmienia swój stan skupienia z ciekłego w gazowy, nastraja mnie do dalszych przemyśleń - na przykład dostrzegam, jak bardzo wszystko jest skomplikowane już na poziomie molekularnym; to jak ja mam być w pełni poukładana, skoro składam się z nieporównanie bardziej zagmatwanych zlepków materii, układających się w coraz to wyższe poziomy zorganizowania, aż do najwyższego znanego człowiekowi - zdolnego do wytworzenia kompletnie zbędnych mu do przetrwania rzeczy, takich jak potrzeba miłości czy chęć spełniania się w badmintonie.
Tak, robię to czasami: zatrzymuję się z zadumą nad mniej skomplikowanymi organizmami i zachwycam się bez końca ich wspaniałym sposobem przetrwania: po prostu żyć. Robić swoje. Nie myśleć.
Trzeba wiedzieć, kiedy przestać ewoluować.
Niby toto prowadzi do powstawania coraz lepszych gatunków? No, chyba nie. Bardziej lansiarskich - to może.
Widzicie, o czym mówię?
A on szczerzy się tylko i mówi, że nie mam racji.
Zaczyna pieprzyć coś o duszy, o przeznaczeniu, o poczuciu sensu w życiu.
O tym, że mamy misję. I że ten rozbudowany narząd ulepiony z neuronów jest nam niezbędny. A potrzeba miłości nie jest głupia, skoro istnieje. Tak ma być i już. Ale podsumowuje, że faktycznie, lepiej za dużo nie myśleć.
Czasem chcę dopić już tę kawę i mieć go z głowy. Nie zgadzam się z nim przecież, marnuję z nim czas. Na wszystkich płaszczyznach.
Ale potem przypominam sobie, że jednak dobrze jest mieć kogoś na głowie. Że to przysparza radości i kreśli nowe horyzonty.
A jego dodatkową zaletą jest to, że ślicznie się uśmiecha. Patrzę mu w oczy i pewien rodzaj ciepła rozlewa się w moim ciele.
Ale - pewien.
Nie są to oczy, które przekonałyby mnie do swoich racji. On nie jest tym człowiekiem.
Nie jest tym człowiekiem, który wzbudzałby we mnie niepohamowany zachwyt; który imponowałby mi mądrością, talentami, szerokością spojrzenia. Nie ma w nim charyzmy, nie będzie moim wodzirejem. Nie skoczę za nim w ogień. Lubię się z nim kłócić, bo nie uważam, żeby mówił rozsądnie.
Nie mam ochoty całować go po stopach i przepraszać za własną rozmemłaną nieudolność. A wydaje się, że tylko taki poziom zaangażowania emocjonalnego zwykło się nazywać miłością.
Ale dobrze pije mi się z nim kawę. A to już coś. Nie każdy dostępuje tego zaszczytu i nie każdy dobrze go wykorzystuje. Jemu się to udaje.
Może więc lepiej mieć udanego partnera do spożywania kofeiny, niż boga do całonocnego wielbienia.
Wiem tyle, że wyjdziemy razem z kawiarni i wstąpimy do spożywczego po jakieś chipsy na wieczór.
I znów będziemy analizować życie, nie dochodząc do żadnych konkretnych wniosków.
Nie roztkliwiając się każde nad swym losem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz