18 kwietnia 2017

[10] białe spodenki

     Pamiętam moment, w którym zobaczyłem ją po raz pierwszy.
   Sceneria nie była jakaś szczególna, okoliczności - również nie. Upał był niemiłosierny, wszyscy ociekaliśmy równo potem i raz za razem podawaliśmy sobie ciepłe piwo. Zupełnie nie smakowało, wcale nie chłodziło, ale człowiek żłopał.
     A ona? Pomyślałem sobie, że jest jedną z tych średnich, niewyróżniających się panienek w jej wieku, bez specjalnej figury czy pięknej twarzy. I przez pewien czas jeszcze utrzymywałem to stanowisko, mimo że pierwszy widok jej promiennego, niewinnego uśmiechu wzbudził we mnie pewien niepokój i na ten jeden, szczególny sposób wzburzył mi krew w żyłach.
    Później dopiero przyszło mi stwierdzić, że jej uśmiech był po prostu pełen niepoprawnego optymizmu, ale nie był bynajmniej niewinny. Naiwny też nie.
   Weszła w białych trampeczkach na chybotliwy pomost i wyglądała uroczo. I beztrosko. Dopalałem właśnie szluga, kiedy stanęła naprzeciwko Włóczęgi. Rozglądała się jeszcze przez chwilę dziarsko wokół, z ręką zatkniętą przy czole, jak wprawny kowboj wypatrujący wroga. Nie ze mną te numery! Choć było nas kilku chłopa na jachcie, choć Świderek był najbliżej niej, przewieszony przez burtę, i choć zaczął on z nagłą męską siłą dobywać wiadro z wody, ona już mnie wypatrzyła. "Wyglądam najrzetelniej w tym towarzystwie", skarciłem swój rosnący animusz.
    Wtedy właśnie się uśmiechnęła, a ja coś poczułem. To nie był ten uśmiech ślicznotek, blask białych zębów, powodujący nagły zawrót głowy; to było coś, co szybko i ostatecznie wbiło się w serce, by potem powoli rosnąć.
   -  Ahoj! Szukam kapitana Garstki - niespodziewanie wycelowała pytanie prosto we mnie, ale byłem na to przygotowany.
    Efektownie zaciągnąłem się papierosem i wypuszczając dym powoli z ust, odparłem niespiesznie:
   -  Rozumiem, że chodzi ci o Tadeusza Żelazną Pięść?
      Lubiłem takie durne gadki.
     Widać było, że nie ucelowałem w poczucie humoru dziewczyny, ale mimo to roześmiała się. Wyczułem w tym obycie z niepomiernie gorszymi żarcikami żeglarskimi. Wobec nich, mój tekst był zaledwie nieudany.
  -  Nie słyszałam tego pseudonimu! Za to w moich stronach Tadeusz Żelazna Pięść przedstawia się raczej jako Tadzio Gliniana Garsteczka!
    Ni to żart, ni docinek, ale uśmiechnąłem się. Bądź co bądź, wszyscy Tadka znali i wiedzieli, że z jego przechwałek młodsi śmieją się po kątach. Ja się nie śmiałem, bo to u niego uczyłem się jako żółtodziób - co nie oznacza, że nie miałem do śmiechu powodów.
   -  Garstka nie Garstka, i tak nie ma pani szczęścia. Wypłynął niespełna godzinę temu.
     Zmartwiła się.
   -  W jakim kierunku?
   -  Na północ, ale nie wiem, gdzie konkretnie.
    Włożyła ręce do kieszeni - ręce o dobrych, porządnych żeglarskich dłoniach, które szotów się nie bały - do kieszeni białych, krótkich spodenek, które trochę zbyt ją piły i uwydatniały to, czego było nieco w nadmiarze; mnie to jednak nie przeszkadzało. Jestem chyba starej daty i dzisiejsza moda na chudzielce wcale mnie nie porywa.
   -  Czemuż to się pani tak smuci? - zagadnąłem, kiedy odeszła kawałek od Włóczęgi i obróciła się na pięcie, lustrując budynek bosmanatu. Tyłek naprawdę miała niezgorszy. - Czy Tadeusz wiezie ze sobą kochasia uciekającego od odpowiedzialności?
    Świderek zarechotał. Dopiero teraz zauważyłem, że gapi się na nią obleśnie. Pokiwałem głową z dezaprobatą. Nie żebym ja był obojętny na kobiece wdzięki, ale nigdy nie bywałem taki lubieżny. No, może kiedy byłem młodszy...
   -  Nie, to o wiele bardziej poważna sprawa. - spojrzała na mnie przelotnie, a twarz miała prawdziwie stroskaną. - Nie opęka tego pan kolejnym żarcikiem - uśmiechnęła się lekko, ale wyraz troski wciąż tkwił w jej oczach.
  -  Z pewnością - odparłem z zaczepną powagą. Wiedziałem, że jakoś da się znów wywołać ten zagadkowo działający na mnie uśmiech. - Cóż teraz pani pocznie?
   -  Czy bosman jest jakiś ogarnięty? - spytała, jakby nie słyszała mojej uwagi. - To znaczy... czy da się z nim coś załatwić?
   -  O rety, a co chce pani z nim załatwiać? - niby się przeraziłem.
   -  I w jaki sposób? - dorzucił Świderek ni stąd, ni zowąd. - Ostrzegam, nie jest specjalnie urodziwy!
    Spojrzałem na Świderka zniesmaczony. Takie samo spojrzenie rzuciła mu dziewczyna, przelotnie dostrzegła moje skarcenie i zobaczyłem aprobatę w jej oczach. Ucieszyłem się jak młodzik.
   -  Chodzi o to - zacząłem, zniżając nieco głos - że nawet nie spytała nas pani, czy my moglibyśmy pomóc. A tak się składa, że my też kierujemy się na północ!
    Zaczęła się zastanawiać, co począć. Trwało to chwilę, po czym niespodziewanie wręcz odbiegła, rzucając na odchodnym, że pójdzie lepiej do tego bosmanatu.
 -  Widzi kapitan? Odstraszył kapitan dziewczynę - rzucił Świderek, cmokając z niezadowoleniem. 
    Miałem ochotę palnąć tego kretyna w łeb. Zawsze się znajdzie jakiś lewy amancik w załodze! A potem ja świecę oczami w marinach, bo ten czy tamten bałamuci turystki na teksty o żeglarstwie i o rzekomych, dalekich wyprawach.
    Spojrzałem jeszcze za tamtą dziewczyną i zrozumiałem, że akurat o jej bałamucenie nie muszę się martwić. To nie był typ gęsi, która znalazła się na łódce przypadkiem i gotowa była łykać każdą anegdotę z podziwem wymalowanym na twarzy. I musiała mieć coś wspólnego z żaglami, nie wskazywała na to jedynie znajomość Tadka i obycie w marinie, ale... te ręce. Nie były wcale spracowane czy pokryte gęsto odciskami; ale nie były to też nakremowane rączki tych panienek, które zajmowały zwykle uwagę Świderka.
    Z drugiej strony - po co jej były te białe trampeczki? Lśniły bielą z daleka i nie wyglądały na używane podczas klarowania jachtu. 
    Ech, co mi z tych zagadek, skoro dziewczyna i tak uciekła? Dopaliłem szluga do końca i zszedłem pod pokład, bo musiałem jeszcze raz spojrzeć na mapy. Cholerny Michał wlał trochę wody do środka, gdy spłukiwał ostatni raz pokład, i zacząłem bluzgać sierotę, kiedy usłyszałem znajomy już, kobiecy głos:
   -  Przepraszam, a dokąd konkretnie panowie płyną?
    Pomyślałem wtedy dwie rzeczy: że ma nieproporcjonalnie niski głos do swojej pogodnej, małej, podobnej do wietrzyka aparycji; oraz że nie może być żeglarką, skoro zwraca się do pierwszego lepszego załoganta, zamiast poprosić o wywołanie mnie spod pokładu. Nie byłem wtedy wiele starszy od chłopaków, ale musiałem wyglądać na kapitana! A, i ucieszyłem się z jej powrotu. To już trzecia rzecz...
   Nie pozwoliłem Michałowi-sierocie uciąć z nią pogawędki. Cep, chociaż on powinien wiedzieć, żeby odesłać ją do mnie. Nieważne; wychyliłem się nieznacznie ze środka i uśmiechnąłem się, starając się zrobić to po szelmowsku:
   -  Na północ płyniemy, panienko, już mówiłem!
  -  To jeszcze zdołałam zapamiętać - również wysiliła się na uśmiech, ale widać było, że po to tylko, by jakoś się ze mną dogadać. - Ekhem... co pan mówił o tej pomocy?
  -  Ano, całkiem możliwe, że się spotkamy tej nocy z Garstką w jednej marinie, bo Czapliny to dość prawdopodobny przystanek dla jego łodzi, my też się tam zatrzymujemy...
 -  Skąd pewność, że Garstka, przy jego zamiłowaniu do przyrody, nie będzie chciał nocować na dziko?
    Zmierzyła mnie tak przenikliwym wzrokiem, że aż mi się gorąco zrobiło.
 -  To stary wilk, lubi pogaworzyć z młodymi w marinie... Zresztą, czy nie warto zaryzykować? Skoro, jak widzę, w bosmanacie nic się nie udało ustalić... Ale to już panienki wola.
   Podźwignąłem się teatralnie na pokład, wskoczyłem na prawą burtę, jednym susem znalazłem się na dziobie i zacząłem manipulować coś przy rolerze foka, tak jakby rzeczywiście wymagał jakiejś naprawy. Nasłuchiwałem w oczekiwaniu, jakby mi zależało na tym, by ta rezolutna małolata znalazła się w mojej załodze na ten jeden parszywy dzień. "Starzeję się", pomyślałem, choć nie byłem wtedy wcale stary.
   - W takim razie... mogłabym się zaciągnąć, panie kapitanie?

   Zanim wyruszyliśmy, dla porządku kazałem jej zlać jeszcze raz pokład wodą; nie chciałem, żeby chłopaki gadali potem, że zwariowałem dla młodej dziewuchy i się nimi wysługuję, a ona dostaje sobie u mnie miejsce ot tak, od ręki. Nie ustrzegłem się jednak przed docinkami; słyszałem potem, jak komentują, że chciałem popatrzeć na jej tyłek w białych spodenkach... Cóż, wszystkich nie zadowolę.
    Byliśmy już z pół godziny na wodzie i wszystko nabrało swojego normalnego, zdrowego rytmu; dziewczyna wpasowała się szybko w pracę załogi i czuliśmy wszyscy, jakby pływała z nami od dawna.
   Od razu posadziłem ją przy szotach, żeby sprawdzić, jak się ma moja teoria o jej "opływaniu" do rzeczywistości. Miała dziewucha doświadczenie, a może po prostu talent, bo praca fokiem szła jej gładko. Idealnie wręcz go czuła! Luzowała zawsze o tyle, ile było trzeba, dokładnie wybadała granicę łopotu; a kiedy wybierała go gwałtownie przy mocnych zwrotach, zapierała się silną nogą w pobliżu kabestanu i płynnymi, mocnymi ruchami radziła sobie z liną. Oczywiście, chłopakom lepiej to szło w ogólnym rozrachunku, bo byli silniejsi, ale jak na płeć słabą, radziła sobie z tym wyjątkowo dobrze.
    Tak się zamyśliłem na temat jej pracy na jachcie, niedawnych wydarzeń i sposobu, w jaki to dziecko znalazło się na pokładzie, że nawet nie zaprzątałem sobie głowy faktem, że nie znam imienia dziewczyny ani powodu, dla którego w taki desperacki sposób poszukiwała Tadka. Jednak chłopaki już się zaczynali o to wywiadywać.
    -  Ach, więc jeszcze raz Milenko: naprawdę nie skończyłaś jeszcze szkoły i uciekłaś przed końcem roku szkolnego w pogoni za Kulawym? - Adrian prychał, obracając w palcach wymiętą kanapkę. - Brzmi brawurowo, jak z jakiegoś filmu.
   -  Nie jest on twoim ojcem ani kochankiem... Więc o co, do cholery, chodzi? - Świderka posadziłem naprzeciw niej, też przy szocie, bo gdyby siedział obok niej bez zajęcia, pewnikiem by się do niej kleił. Teraz z kolei przysuwał swoją gębę coraz bliżej niej i cedził: - Jakaś awanturnica z ciebie, co?
   -  Cicho mi tu być - chrząknąłem i rozejrzałem się po wszystkich. - Koniec przesłuchania, pilnujcie swojej roboty. Świder, odpadamy, puść tego szota! Ty w ogóle wiesz, jak się to obsługuje? - specjalnie utarłem mu nosa, ale nie bezpodstawnie; tak się zagapiał na dziewczynę, że zapominał o istnieniu liny, którą trzymał kurczowo w dłoni. - Adrian, zbuchtuj no te cumy, co wrzuciłeś do bakisty; cholera, przed chwilą jadłeś, odłóż tę kanapkę i buchtuj! Michał, pójdź na dziób i sklaruj kotwicę, bo widziałem, że robiłeś to na odwal. - rozejrzałem się i napotkałem wzrokiem Piotra, siedzącego grzecznie w kokpicie i patrzącego nostalgicznie w dal. - Piotr, nie zostały nam jakieś paluszki albo cukierki? Poszukaj! Tylko nie dawaj tego temu grubasowi!
    No dobra, przyznaję się: porozstawiałem ich po kątach, bo poczuli się za pewnie, a ja lubiłem pokazywać, że to ja mam tu władzę, kiedy za bardzo się zapominali. Idiotyzm polecenia wydanego Piotrkowi chyba zdradził mnie ostatecznie i Adrian rzucił mi spojrzenie pełne politowania, mówiące jakby "Spokojnie, szefie, ta dziunia na wszystkich nas działa".
   Odpędziłem myśli, które jasno wskazywały mi, że zaczynam zachowywać się niepodobnie do siebie. Kiedy już się trochę uspokoiło na pokładzie, bo każdy zajął się swoją robotą, rzuciłem niby od niechcenia:
   -  Milena, tak? Tak masz na imię?
    Dziewczyna rzuciła mi zdziwione, ale i... zadowolone spojrzenie.
   -  Tak. Przepraszam, nie przedstawiłam się nawet kapitanowi! A jednak mi kapitan zaufał.
  -  Tak jakby imię było gwarantem bezpieczeństwa - parsknąłem. - A co, gdybyś nazywała się Genowefa, powinienem zacząć się bać?
   -  Dobrze kapitan wie, że nie w tym rzecz. Chodzi o czystość intencji. Jeśli od razu się komuś przedstawia, to znaczy, że nie ma się nic do ukrycia.
 -  Mogłabyś skłamać, i co wtedy? Czyni to z ciebie kogoś jeszcze bardziej wyrachowanego, skoro przewidziałaś, że wyskoczenie z imieniem wzbudzi od razu zaufanie.
   -  Tym dziwniejsze jest unikanie wyjawienia imienia, skoro można je zmyślić.
    Zapadła cisza, nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, po czym ona roześmiała się serdecznie i odparła:
   -  Ale przecież wtedy była inna sytuacja. Jakoś tak... nie było okazji. To nie było specjalnie.
     Uśmiechnąłem się. Racja, tak po prostu wyszło. A i ja nie nalegałem, żeby mi się przedstawiła, tylko od razu wyparowałem z propozycją, że może skorzystać z podwózki. Boże, czy to aż tak widać, że mi się małolata spodobała?
     Znów nastąpiła chwila ciszy, ale już nie tej krępującej, tylko tej zwyczajnej, pogodnej. Dziewczyna przerwała ją. Odwróciła głowę w moim kierunku i mrużąc oczy, ni to zalotnie, ni to z powodu wiatru, powiedziała łagodnie:
   -  Jestem Milena.
      Czułem się w obowiązku odwdzięczyć tym samym.
   -  A ja Wiktor.
     Potem pamiętam tylko moje zdziwienie, kiedy spostrzegłem, jak ona przez ten cały czas umiejętnie kontrolowała szot foka, z jaką gracją, zręcznością i precyzją. Pracowała nim nawet, kiedy mi się przedstawiała - będąc odwrócona. Musiała czuć szarpnięcia żagla. A to oznacza - musiała być żeglarką.

2014

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz