6 maja 2017

[12] taki duży, taki mały

   -  Nie mam pojęcia, czy to ci się uda, stary - Marek westchnął przeciągle, dopijając kawę. - Muszę lecieć, umówiłem się z Marysią. Później jeszcze o tym pogadamy, może ci pomogę, jak znajdę trochę czasu.
    Zebrał się jakoś pospiesznie, nieskładnie, niedbale przewiązał się szalikiem i widać było, że myślami rzeczywiście jest już przy Marysi.
   -  Oświadczysz się jej w końcu? - rzuciłem, kiedy już odchodził od stolika. - Wiesz, złoto niby się nie zdewaluuje, ale ileż może ten pierścionek leżeć bez użytku...
   -  W końcu to zrobię - odparł z niezadowoleniem. - Zrobię, jeśli w końcu pójdziemy razem na piwo, panie cnotko! - i wyszedł.
    Uśmiechnąłem się pod nosem, dopiłem swoją kawę i już miałem wstać, kiedy zobaczyłem, że ktoś do mnie macha z drugiego końca kawiarni. Zmrużyłem oczy (przeklinając się po raz setny w duszy, że jeszcze nie wybrałem się do okulisty) i dostrzegłem, że to moja koleżanka z pracy, Anka.
    Szczerze powiedziawszy, nie miałem wielkiej ochoty na rozmowę z nią, ale teraz musiałem już poświęcić jej choćby chwilę.
    Anka poderwała się z werwą od stolika, pozbierała w kosmicznym tempie kawę, ciasto i milion papierów, którymi była obrzucona, i dosłownie po sekundzie siedziała już przy moim stoliku, z idealnie rozłożonymi na nim rzeczami, uroczo we mnie wpatrzona i uśmiechnięta.
    Właśnie tym zawsze mnie przerażała.
   -  Jakiż przypadek, nie sądzisz? - zaśmiała się, poprawiając kokieteryjnie włosy. - Wybacz, nie zauważyłam cię wcześniej, dopiero wtedy, kiedy wyszedł ten twój kolega. Nie gniewasz się?
   -  Skądże, przecież tak czy siak byłem zajęty kolegą - odparłem nieco zszokowany. - Co u ciebie słychać? Widzę, że pracujesz?
    Spojrzała z przestrachem na papiery. To były faktury naszej firmy, z pewnością je katalogowała, bo ostatnio dostała po łapach od szefa za to, że się opuściła w porządku.
   -  Czy wyszłam teraz na kogoś, kto nie ma własnego życia?
   -  Dlaczego? - spytałem kurtuazyjnie, choć tak właśnie pomyślałem.
   -  No wiesz... Pojutrze Wigilia, mamy już wolne, a ja zamiast... no wiesz... to ja nad pracą... sama...
    Zarumieniła się.
   -  Wcale tak nie pomyślałem - zapewniłem ją, by poczuła się lepiej. W końcu są Święta, co mi tam! - Porozmawiajmy o czymś innym niż praca. Jak zamierzasz spędzić Gwiazdkę?
   -  Och, nie mam pojęcia - wypaliła bez zastanowienia, po czym zreflektowała się, że nie brzmi to wiarygodnie, skoro Święta są za chwilę. - To znaczy... zostaję tutaj.
   -  Co to znaczy: zostajesz? To znaczy, że rodzinę masz gdzie indziej?
    Przyjrzałem się filiżance po kawie. Była pusta i zastanawiałem się, czy warto zamawiać jeszcze jedną kawę i zostać tu dłużej z Anką, czy lepiej za chwilę zamanipulować przy telefonie i udać, że wzywa mnie jakaś pilna sprawa?
   -  No... tak. Moja rodzina mieszka dość daleko stąd... a ja tu zostaję. Nie chcę ich kłopotać.
   -  Nie no, daj spokój, w Święta można mówić o jakimkolwiek kłopocie? - zaśmiałem się. - Nie musisz się tłumaczyć, dlaczego nie odwiedzasz rodziny. To jest raczej jasne!
   -  Naprawdę? - spojrzała na mnie z przerażeniem.
   -  No... tak! Z pewnością masz tutaj kogoś ważniejszego od mamusi, tatusia i zgrzybiałych wujków, co? - puściłem jej porozumiewawcze oczko.
    Anka nerwowym ruchem chwyciła filiżankę i wypiła kawę do dna. Zrozumiałem, że nie ma nikogo. Nie wiedziałem, dlaczego nie wraca w takim razie do rodziny, ale nie miałem już ochoty w to wnikać. Stwierdziłem, że to odpowiednia pora, by "odebrać pilną wiadomość". Sięgnąłem po komórkę, zagrałem z zacięciem godnym aktora zdumienie i troskę, chwyciłem płaszcz i kiedy ostatecznie omotałem się we wszystkie warstwy, wstałem i zawahałem się, jak pożegnać Ankę. Nie znaliśmy się zbyt dobrze i zawsze zbywałem ją jednym słowem, ale skoro Święta, miłość bliźniego, no i ta jej samotność... Pochyliłem się nad nią i pocałowałem ją w policzek. Poczułem się dziwnie, przekroczyłem jakąś barierę, było na to zbyt wcześnie.
    Ale Anka nie wyglądała na zniesmaczoną.

    Nie miałem ochoty na całe to świąteczne strojenie mieszkania i inne takie. Nie postarałem się nawet o choinkę. Od kilku lat miałem własne mieszkanie i to właśnie je traktowałem jak swój własny dom, ale od Świąt, od uroczystości, od całej reszty tych maskarad - od tego był dom rodzinny. Tam choinka wyglądała naturalnie, a lampki wpasowywały się w ogólny wystrój. Nie u mnie.
    Po wyjściu z kawiarni skierowałem się prosto do mieszkania, w którym panował ogólny nieporządek. Nie, nie byłem tym stereotypowym bałaganiarzem; zdarzało mi się wpadać w szał i sprzątać wszystko do cna; częściej jednak koegzystowałem z nieładem, wręcz napawał mnie on jakąś siłą życiową i sprawiał, że dom od razu stawał się przytulniejszy. Moja była stwierdziła, że powinienem po prostu popracować nad wystrojem, aby to on nadawał wrażenie przytulności, a nie bałagan... Dlatego się z nią rozstałem.
    Pomyślałem wtedy, że Anka na pewno nie miałaby za złe moich bałaganiarskich skłonności... Ona chyba nie miałaby mi nic za złe. Śmieszna była. Nie potrafiłem jej szanować za to wlepianie we mnie oczu. Było w niej coś takiego, że kompletnie nie miałem ochoty jej poznawać. Żadnej tajemnicy, zawahania, niedopowiedzenia, nic. Całą sobą mówiła mi, że nie jestem jej obojętny. Może gdybym był kobietą, to podobałoby mi się to...
    Szybko odgoniłem myśli o Ance i sięgnąłem do teczki. Nie było tam wiele rzeczy; papiery związane z pracą schowałem do wielkiego kartonu pod łóżkiem, żeby się tym przez kilka najbliższych dni nie przejmować. Uwielbiałem to uczucie wolności i pustki.
    No, może wtedy akurat nie do końca miałem pustkę w głowie... Z teczki wyjąłem grubą, podniszczoną książkę w skóropodobnej okładce. To był kalendarz na właśnie kończący się rok. Nie mój...
    Otworzyłem go, po raz kolejny prześledziłem początkowe strony. Karta tytułowa, na której znajdowało się miejsce do wpisania danych osobowych, byłaby zupełnie pusta, gdyby nie jedno słowo w polu "Imię": Anna. Potem przerzuciłem kilka kartek, zatrzymałem się na stronie z 1 stycznia i uśmiechnąłem się pod nosem, widząc wysmarowane w pośpiechu litery: "NOWY ROK. NOWE ŻYCIE. NOWE POSTANOWIENIA NOWOROCZNE. KOŃCZĘ Z NIM".
    Siedziałem tak długo, zastanawiając się, czy Anna rzeczywiście zdążyła z nim skończyć w ciągu mijającego właśnie roku.
 
   -  Muszę wam tylko powiedzieć, że Tomcio stał się ostatnio jakiś romantyczny - zachichotał Marek, dopijając któryś z kolei kufel piwa. - Słyszeliście o jego ostatnim pomyśle?
    Siedzieliśmy w czwórkę w jednym z barów otwartych jeszcze przed południem. Czułem się jak ostatni alkoholik i naprawdę nie lubiłem piwa, ale nie mogłem znieść tego, że Marek nazywał mnie ciotą. Ja po prostu wolałem kawiarnie, miały więcej uroku i subtelności. I te kelnerki...
    Może naprawdę stawałem się pieprzonym romantykiem?
    Marysia wyglądała dzisiaj ślicznie. Była w ogóle niezła, czasami aż zazdrościłem Markowi. Gdybym ją tak kochał, gdybym był jej tak pewien, dawno byśmy mieli już dzieci. A Marek kupił miesiąc temu pierścionek i nosił go cały czas w płaszczu, licząc na "odpowiednią okazję". Specjalnie nie miał zamiaru oświadczać się jej z pompą, bo Marysia nie lubiła takich przedstawień. Czekała z pewnością na to intymne pytanie w intymnej chwili; ale ten idiota zwlekał. Bał się. Nie powiedział mi tego, ale wiedziałem. Bał się, że coś się zmieni, że zbyt będą się starać, żeby im wyszło, aż przedobrzą. Nie rozumiałem tego.
    Oprócz Marysi i Marka była jeszcze z nami Aldona, pospolita dziewczyna z sąsiedztwa, bliższa koleżanka Marysi. Swatali mnie z nią ciągle, ale ani ona do mnie, ani ja do niej; chociaż ostatnio patrzyła na mnie inaczej i zrozumiałem, że chyba zegar biologiczny tyka, a ona przecież wielkiego powodzenia wśród mężczyzn nie ma. Smutne.
   -  Nie, nie słyszeliśmy - odparła Aldona najbardziej aksamitnym głosem, jaki potrafiła z siebie wydać, i rzuciła mi pociągłe spojrzenie. Nie robiło to na mnie wrażenia. - Cóż takiego znowu?
   -  Otóż, słuchajcie, Tomcio pewnego razu był sobie w parku. To było dość niedawno, jeszcze nie spadł śnieg. Są sobie liście. Duuuużo liści - Marek zaczął się śmiać i nie mógł przestać. Czekaliśmy chwilę, aż dojdzie do siebie, aż w końcu Marysia westchnęła ciężko i zwróciła się do mnie:
   -  Słuchaj, nikt nie odpowiedział na ogłoszenie ani na Facebooku, ani w gazecie. Widocznie ktoś spisał już kalendarz na straty. Daj sobie spokój.
   -  Nie ktoś, a Anna - poprawiłem ją ze zniecierpliwieniem. - Ale to bardzo osobisty kalendarz, tam są różne notatki, jakieś zasuszone kwiatki, takie inne... Myślę, że ta Anna chciałaby go odzyskać.
   -  Nic nie robi w tym kierunku - odparła Marysia sucho. - Przestań zachowywać się jak dzieciak, który marzy o romantycznej miłości.
   -  Przestań... - czułem, że się rumienię jak uczniak. - Po prostu zależy mi na oddaniu własności, bo to pewnie wrażliwa dziewczyna.
   -  Jakaś nierozgarnięta raczej - parsknęła Marysia. - No bo powiedz mi, kto rozsądny gubi kalendarz w parku?
   -  Ktoś romantyczny - odburknąłem. - Nie mam ochoty kontynuować tej rozmowy. Marek, jednak mi nie pomożesz?
    Marek przestał się już panicznie śmiać, teraz siedział zapatrzony w dal, nie słyszał mnie. I kto tu jest ciotą? Żeby się uwalić dwoma piwami? Doprawdy...
   -  Lecę, nie kupiłem jeszcze prezentu siostrzenicy - poderwałem się, wziąłem płaszcz i poszedłem zapłacić za siebie.
    Kiedy odwróciłem się od baru, zobaczyłem, że za mną stała Aldona. Już ubrana.
   -  Pomogę ci z tym prezentem - oznajmiła hardo. - Ile ma lat?
   -  Kto? - byłem nieco zszokowany.
   -  Siostrzenica - odparła jakby z niesmakiem. - I jak ma na imię?
   -  Hania, 12 lat... - nie chciałem tego powiedzieć, chciałem ją zbyć, ale skoro już to chlapnąłem, musiałem wziąć Aldonę do centrum handlowego, musiałem dać sobie "pomóc"...
    Nie było tak źle, jak się spodziewałem. Aldona bywała czasami nudna, czasami mdła, ale wtedy była dziwnie twarda, opanowana i w cudowny sposób cyniczna. Zastanawiałem się, co było przyczyną zmiany jej zachowania, i nie mogłem tego dociec. Przyjemnie się nam przekomarzało, odwiedziliśmy przy okazji parę sklepów z męską odzieżą, Aldona doradziła mi w tym i owym, ale tak zupełnie sucho i beznamiętnie, że poczułem, iż chciałbym mieć taką przyjaciółkę.
    Ostatecznie kupiłem Hani jakiś delikatny błyszczyk, szalik i paczkę słodyczy. Sam bym na to wpadł, ale cieszyłem się, że Aldona mi pomogła.
   -  Ty już wszystkich załatwiłaś? - zagadnąłem ją, kiedy wychodziliśmy na mroźne powietrze. - No wiesz, babcie, dziadkowie, gromadka bachorów...
   -  Tak, już tak - ciągle była taka obojętna. - Gdyby ci się przypomniało jeszcze o jakiejś osobie, to służę pomocą.
    Powiedziała to w taki sposób, że nigdy bym jej o to nie poprosił.
   -  Aldonka, coś się stało? - przystanąłem i uśmiechnąłem się do niej, zdając sobie sprawę, że mogę za to dostać po uszach. - Proszę cię, są Święta...
   -  Nic.
   -  Przecież widzę, że jesteś jakaś nieswoja...
   -  Skąd możesz wiedzieć, czy jestem swoja czy nieswoja, skoro mnie nawet nie znasz?
   -  Wychodziliśmy gdzieś razem z Marysią i Markiem parę razy, no trochę cię jednak znam...
    Pokręciła głową z niedowierzaniem.
   -  Ty naprawdę jesteś taki!
    Nie rozumiałem, na Boga, naprawdę nic nie rozumiałem!
   -  Jaki, Aldona, jaki?
   -  Taki... nieżyciowy - wypaliła, po raz pierwszy dzisiaj okazując jakieś silniejsze emocje. - Taki... w obłokach! Taki niedzisiejszy, szukasz ciągle wszystkiego nie tam, gdzie trzeba! No, dalej, powodzenia w tropieniu dziewczyny od kalendarza, życzę wam szczęścia, albo... i nie! Nawet jeśli ją znajdziesz, liczysz na to, że rzuci ci się w ramiona?
    Była bliska płaczu. Najchętniej bym ją przytulił, ale chyba instynkt samozachowawczy kazał mi stać w miejscu - bo to na pewno nie był mój umysł.
   -  Chyba mi nie powiesz, że cała ta sytuacja z kalendarzem ma szansę skończyć się poważniej?
    W jej oczach szalała nienawiść.
   -  Ty... ty może teraz zyskasz nadzieję, co? Idź w diabły!
    Odeszła posępnie, ocierając łzy. Miałem ochotę krzyknąć za nią, że przecież nigdy mnie nawet specjalnie nie lubiła, ale wtedy zrozumiałem, że... że to ja byłem głupi.
 
2014

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz