6 maja 2017

[13] zwrot akcji

Po raz kolejny już naciskam klamkę drzwi wejściowych z nadzieją, że ustąpią pod naporem, otworzą się i obleje mnie ciepły blask domowego światła. Że będziesz w środku, nawet kompletnie mną niezainteresowany. Bylebyś był.
Niestety, po raz kolejny drzwi tkwią w miejscu, a ja szukam po omacku kluczy i przeklinam swoje głupie nadzieje.
Wrócisz znowu po północy, wśliźniesz się cicho do mieszkania, zrzucisz kurtkę na podłogę, bo po ciemku nie trafisz na wieszak, i podkradniesz się do drzwi sypialni, żeby się upewnić, że śpię.
Oczywiście, że nie śpię, ale udaję, jakbym była pogrążona w niebiańskim śnie.
Jakim cudem ty się zawsze na to nabierasz...
Leżę potem przez dwie godziny i nasłuchuję, jak z ulgą chodzisz po kuchni, robisz sobie coś do jedzenia, nawet oglądasz po cichutku telewizję i nareszcie żyjesz.
Tak jakbym ja ci tego życia zabraniała. Tak jakbyś nie mógł być swobodny przy mnie.
Czasem, gdy tak leżę i chłonę dźwięki twojej obecności, zaczynam odczuwać potrzebę skorzystania z toalety. Czasem dość silną. Ale powstrzymuję się, godząc się z wizją kamieni nerkowych, bo przecież - nie chcę cię spłoszyć. Nie chcę zaburzać ci spokoju.
Potem uśniesz na sofie w salonie, przykrywając się twoim wysłużonym kocem. Zawsze dbam o to, by podczas sprzątania odłożyć go na należyte miejsce. Nie chcę, żebyś marznął w nocy.
Bo przecież nie przyjdziesz położyć się obok mnie.
Kiedyś jeszcze wymawiałeś się tym, że nie chcesz mnie obudzić w nocy... Zresztą, może faktycznie wierzysz, że twoje nocne życie umyka mojej świadomości. Że ja naprawdę nocami śpię.
Na początku byłam przekonana, że jeden-dwa miesiące takiego życia i po prostu ode mnie odejdziesz, bo... jak inaczej mogło się to potoczyć?
Okazało się, że w gównie można się taplać w nieskończoność.
Nie, nie jestem na tyle szalona, by sądzić, że gdzieś tam, w głębi duszy, nadal mnie kochasz.
Wiem, że to czyste przyzwyczajenie, wygoda, i tak dalej. Może też strach przed zmianą. I pewnie kompleksy. Sam wiesz przecież, że pierwszej młodości już nie jesteś, a tyle lat poza obiegiem dawno wykluczyło cię z szeregu dobrych partii do wygarnięcia. Prawdopodobnie racjonalizujesz sobie, że jedyne kobiety, na jakie cię stać, to właśnie takie pokroju mnie, a więc - nie za bardzo masz wybór.
Poza tym, wiem, jak bardzo lubisz to mieszkanie. A po rozstaniu musiałbyś się z niego wynieść. I po przeprowadzce znowu bulić za czynsz, a pensji wcale wielkiej do domu nie przynosisz.
Czasami myślę o tym, żeby przejąć inicjatywę. Przecież ja mogłabym to zakończyć. Na pewno by ci ulżyło. Tylko że wtedy myślę sobie, że nie jestem w stanie tak oschle, tak znikąd skreślić tylu naszych wspólnych lat, i obiecuję sobie, że pogadam o tym z tobą, kiedy już trochę nawiążemy kontakt.
I tak tkwię w oczekiwaniu, bo nie potrafię się do ciebie przebić.
Ty nawet nie próbujesz.
Śpimy osobno, jemy osobno, osobno spędzamy wolny czas. Ostatnio dalsza koleżanka strasznie się zdziwiła, że wciąż z tobą jestem, bo ona była przekonana, że zerwaliśmy dawno temu, tylko po prostu nie powiedziałam tego wprost - tak dalece moje życie upodobniło się do życia singielki.
Ja wtedy też się po raz pierwszy szczerze zdziwiłam, że wciąż z tobą jestem. Jak to możliwe?
Oczywiście myślałam sobie, że może byłoby inaczej, gdybyśmy mieli dzieci.
Albo gdybym teraz zaszła w ciążę.
Ale jest to obecnie tak niemożliwe, że aż śmiać mi się chce. Przy całej mojej nieśmiałości i niechęci do obcych, i tak bardziej prawdopodobne jest, że dziecko zrobi mi jakiś oblech w klubowym kiblu, niż ty.

Kupiłam dwa bilety do teatru. Znowu grają tę sztukę, która tak ci się podobała. Ostatni raz byłeś na niej bardzo dawno temu, akurat nie ze mną, a z rodzicami, świętując ich rocznicę ślubu. To były początki naszego związku i twoi rodzice nie mieli o mnie zielonego pojęcia. Och, jak bardzo żałowałeś, że nie mogłam tam być z wami, że nie widziałam tego spektaklu, i niedługo potem w końcu mnie przedstawiłeś rodzinie. A o tej sztuce opowiadałeś mi tak szczegółowo, bym mogła poczuć się, jakbym tam była.
Po prawdzie, trochę mnie to wszystko nudziło, ale byłeś tak zapamiętały w tym zachwycie, że obserwowanie twoich rozognionych oczu wynagradzało mi wszystko.
A więc kupiłam te bilety, położyłam je koło lodówki i poszłam do łóżka. Po kilku godzinach przyszedłeś ty, sprawdziłeś, czy śpię, i... napotkałeś wzrokiem na moje spojrzenie. Leżałam w łóżku, na lewym boku, nieco skulona, i wpatrywałam się w ciebie.
Byłam ciekawa, jak zareagujesz.
Udałeś, że tego nie dostrzegłeś.
Zacząłeś swój zwykły rytuał, a więc ruszyłeś do lodówki po jedzenie. Dopiero po dobrej chwili w kuchni ucichło szeleszczenie plastikowych opakowań i skrzeczenie zawiasów w szafkach. Musiałeś dostrzec bilety.
Cisza zapadła na dobre kilka minut, aż w końcu usłyszałam twój posuwisty krok, który robił się coraz głośniejszy i wyraźniejszy. Szedłeś do mnie.
Stanąłeś w progu sypialni, znów uchwyciłeś moje spojrzenie, po czym delikatnie, niepewnie, na miękkich nogach podszedłeś do łóżka i uklęknąłeś przede mną.
Nie podniosłam głowy z poduszki, ale patrzyłam na ciebie uważnie, próbując dostrzec w półmroku wyraz twojej twarzy.
Chwilę tak patrzyliśmy na siebie i pomyślałam, że w końcu. W końcu przebiłam twoją skorupę. Pewnie się wzruszyłeś, zrozumiałeś, jak bardzo wciąż cię kocham i jak marzę o tym, żebyśmy znowu zaczęli ze sobą rozmawiać.
Nachyliłeś się nade mną i wyciągnąłeś ku mojej twarzy swoją ciepłą, miękką, kochaną dłoń. Pogłaskałeś mnie po policzku tak, jak dawniej, a ja zmrużyłam oczy.
Złapałam cię za tę dłoń i pocałowałam ją.
I wtedy ty nagle ją cofnąłeś, a oczy zabłyszczały ci zgrozą. To jedno dobrze było widać w ciemności.
  -  Kochanie - zacząłeś.
Tak źle brzmiało to w twoich ustach. Panicznie, strachliwie, nienaturalnie. Nie na miejscu.
  -  Bardzo mi miło, że kupiłaś te bilety... Wiesz, ile to dla mnie znaczy...
  -  Tak, wiem, dlatego właśnie...
  -  Poczekaj. Nie wiem, jak mam ci dziękować. Ale... Wiem, co chciałaś przez to powiedzieć... Teraz ja coś powiem. Patrząc w kuchni na te pieprzone bilety, wyobrażając sobie, jak się stroimy do teatru, jak idziemy tam, jak prowadzę cię pod rękę...
Poczułam łzy napływające mi do oczu. Łzy wzruszenia. Jego głos drżał.
  -  Patrząc na nie i wyobrażając sobie to wszystko, przypominając sobie dawnych nas... Zrozumiałem, że w końcu dojrzałem do tego, żeby... cię pożegnać.
Podniosłam się na łokciu i wbiłam w niego zdziwione spojrzenie.
  -  Pomyślałem: no tak, zacznijmy wszystko od nowa, pięćdziesiąta szósta nowa szansa, i tak dalej... Kochana Martusia, i tak dalej... I zrozumiałem, że ja... nie chcę niczego ratować. Tu nie ma czego ratować i oboje o tym wiemy. Przepraszam, nie zasługujesz na takie słowa, ale... to przez to, że właśnie przed chwilą sobie to uświadomiłem. Wiedziałem, że nie śpisz, że czekasz na moją reakcję. Nie mogłem zostawić tego do rana, a tym bardziej nie mogłem rozpocząć kolejnej próby odwlekania nieuniknionego.
Podniósł się z kolan.
  -  Wiem, że nie zaśniesz, ale postaraj się. Pogadamy rano. I spokojnie, bez tragedii. Nie będziemy rzucać w siebie talerzami, okej? Nie będę się wynosił w dwie godziny, okej? Na spokojnie sobie to rozpracujemy, w końcu po tylu latach...
  -  Masz tupet, żeby mówić mi, jak długo mam ci pozwalać na przebywanie w moim mieszkaniu po czymś takim - wydukałam tylko.
  -  Tego chcesz? Awantury, kłótni, wyrzucania mnie za drzwi? Przez tyle czasu nie byłaś w stanie się na to zdobyć, choć miałaś ochotę, to nie wytrzymasz teraz kilku dni ze mną? W końcu - co się zmieni? Jasne, że nic.
I wyszedł. Po chwili usłyszałam dźwięk włączonej mikrofalówki i szum telewizora.
To niesamowite, on naprawdę nie rozumiał.
Nie pojmował, że ja przez cały ten czas wciąż go kochałam. On mnie traktował jak współlokatorkę na studiach, nie rozumiejąc, że złamał mi właśnie serce.
Zachował się tak absurdalnie, że przynajmniej pojęłam, że to nie jego kochałam. Tamtego człowieka już dawno nie było. A pozostałości po nim... faktycznie, od dawna już nie potrzebowałam.
Łatwo powiedzieć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz