10 marca 2018

[22] przekonanie

Żegnam się, i towarzyszy temu żegnaniu jakieś ciepłe uczucie w środku. Jakiś cichy, delikatny głosik wewnątrz mówi mi z ulgą: "Nareszcie, w końcu, czas najwyższy". I zaciera wręcz małe łapki z radości, i siada wygodnie w fotelu, i zdaje się obserwować moje czyny z dziwnym spokojem. Tak jakby zupełnie mi ufał i doskonale wiedział, że ja to naprawdę zrobię - to, co słuszne. Że się w końcu pożegnam, zamknę drzwi i odejdę, prosto w przyszłość i nowe możliwości.
I chyba tylko to jego zaufanie podtrzymuje mnie w tej decyzji i pcha mnie ku tym drzwiom. Gdyby nie to, to próbowałabym jeszcze więcej razy i zawsze rezygnowałabym na chwilę przed naciśnięciem klamki.
Wybuzowały się we mnie hormony, wyczerpały neuroprzekaźniki - czas zostawić już stymulant za sobą. Nie ma co ryzykować nowej kaskady pobudzenia.
Zbieram graty, te parę bezużytecznych, osobistych rzeczy - i wychodzę. Po twarzy smaga mnie zimny wiatr, ale wcale mnie nie otrzeźwia. Myślami i duszą wciąż jestem jeszcze tam, skąd przed chwilą wyszłam. Rozglądam się - wokół, na lewo, na prawo... Szare niebo, brudny chodnik, ludzie zawinięci w ochlapane błotem płaszcze.
Niewiele myśląc, zaczynam iść w którąś ze stron. Niesie mnie jakiś odruch czy inny instynkt, a ja się ocknę dopiero za jakiś czas, znajdując się nagle w jakimś ważnym punkcie miasta.
Albo i nie - gdzieś w samym środku niczego ważnego.
Pieką mnie policzki, ręce drżą, a nogi mam tak miękkie, że to jakiś cud, że ta gumowa wata, jaką się stały, jest jeszcze w stanie nieść mój ciężar i pchać mnie do przodu. Muszę się skupiać na chłodzie, jaki przywiewa ze sobą powietrze, żeby się ocucić i nie zemdleć. I nie zwymiotować.
Nie zauważam czerwonego światła i ktoś-coś trąbi na mnie z blaszanej puszki. Nie wiem, czy to było komukolwiek potrzebne. Pewnie nawet nie zabrudziłabym karoserii, gdyby mnie przejechać; jedynie o tyle, co roztrzaskana w pędzie mucha. Bo nie czuję w ogóle, jakbym miała ciało - jestem tylko jednym wielkim kłębkiem splątanych emocji i pohamowywanych mdłości.
Idę i idę, brnę i brnę z takim trudem, jakbym się przedzierała przez zaspy twardego, zmarzniętego śniegu; prawie już nie pamiętam, o co mi chodziło, skąd to całe zamieszanie, dlaczego tak się czuję, jakbym się w ogóle nie czuła? Co mnie tak gna naprzód, jak najdalej - i od czego najdalej?
I gdy w jednej chwili wszystko sobie przypominam - obraz przed oczami mi się rozwiewa, a potem blednieje; i już, już prawie zatapiam się w nicości z odebranej nagle przytomności, póki znowu nie zaczynam czuć gdzieś w środku, środeczku samym - tego maleńkiego ogniska ciepła, rozpalonego przez mały, cichy głosik...
Widzę, jak ten głosik się cieszy, jak siedzi rozparty w tym swoim fotelu i jak nadal patrzy na mnie z tą samą, niezachwianą ufnością; jak w jego drobnych, czarnych oczkach tańczą iskierki nadziei i nowych pomysłów, nowych dróg.
I tylko to jego zaufanie ratuje mnie od upadku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz