8 października 2016

[4.1] skutki nagłej pobudki

    Szybko i skutecznie rozwiążemy twoje problemy!  
 
    Kowalski spojrzał w górę na wielki, jaskrawy billboard. Od razu rzucił mu się w oczy, bo był nad wyraz ekscentryczny, nawet jak na rozpowszechnione wszędzie reklamy. Przedstawiał on dwie postaci - mężczyznę i kobietę - opierających się o siebie plecami. Kobieta była ubrana w dość wyzywający strój imitujący pielęgniarski uniform, a mężczyzna miał na sobie za duży garnitur nie z tej epoki. Uśmiechali się oboje tak sztucznie, że wywoływali u odbiorcy mdłości.
   Kowalski nie miał wielkiego wyczucia smaku, nie ubierał się też ani gustownie, ani luksusowo. Mieszkanie urządził, kopiując z katalogu meblowego poszczególne aranżacje. Jego żona była równie mało fantazyjna w życiu.
  A mimo to - ten billboard dźgnął go między żebra. Zatem można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że dźgał tak prawie wszystkich oglądających go mieszkańców Warszawy. Do tego stopnia, że zupełnie wytrącał z równowagi i nie spełniał swojego podstawowego zadania - człowiek nawet nie orientował się, jakiego produktu jest to reklama i kompletnie zapominał o tym, żeby się tym zainteresować.
   Kowalski otrząsnął się z letargu, poprawił krawat i wkroczył do budynku bez wyrazu, zbudowanego w dużej mierze ze szkła. Ostatnio taka panowała moda.
     Prawie by zapomniał, jaki był cel jego wyjazdu do Warszawy.

    Podróż była "służbowa", i choć brzmiało to dumnie, oznaczało to po prostu zawiezienie swojego tyłka na jakieś nic nie wnoszące szkolenie, na które szef wypchnął cały jego oddział, żeby zanotować w swoich zasługach "podnoszenie kwalifikacji personelu". I żeby samemu podnieść zatem swoje kwalifikacje. I złapać parę dodatkowych punktów w walce o wyższy stołek.
    Nie, Kowalski do swojego szefa akurat nic nie miał. Był to człowiek nadzwyczaj normalny, jak na takie stanowisko i taką karierę. Całkiem przejmował się losami swoich podwładnych, zwykle nie stawiał im nieosiągalnych wymagań, sporo brał na siebie. Ale wydrzeć się umiał, i zastraszyć, jak było trzeba, również. Każdemu nowemu pracownikowi fundował solidną szkołę życia, ale wystarczyło ją przetrwać, aby ujrzeć łagodniejsze oblicze przełożonego.
    Szef wydawał się również być głęboko nieszczęśliwym człowiekiem i Kowalski nie był w stanie mu nie współczuć, co było zresztą jedną z wielu jego rozlicznych wad.

    Kiedy Kowalski zasiadał przy długim, pięknym stole konferencyjnym, nie wierzył własnym oczom, mając w pamięci klatki dla zwierząt, w jakich ostatnio odbywał szkolenie. Po raz pierwszy właśnie odczuł skutki swojego niedawnego awansu. Większa wypłata i nieco wygodniejsze stanowisko pracy nie przedstawiało dla niego takiej wartości, jak właśnie to ludzkie traktowanie w chwili obecnej.
    Głowę zaprzątnęły mu później myśli bardzo praktyczne - co kupić dziecku jako pamiątkę z podróży, czy sprawić coś żonie, czy nie (bo ostatnio obraziła się za drogi naszyjnik), gdzie pójść wieczorem, żeby nie umrzeć z samotności w pokoju hotelowym.
     To był kolejny z wielu problemów Kowalskiego: paniczny lęk przed samotnością. Nabawił się tego jakoś pod koniec studiów, kiedy dostrzegł, że jest na tyle emocjonalnie wypalony, iż nie jest w stanie pokochać żadnej kobiety, jaka pojawiła się w jego studenckim życiu. Wtedy zrozumiał, że miłość nie istnieje i musi zacząć myśleć pragmatycznie. Akurat umawiał się wtedy z Aliną, miłą dziewczyną z drugiego roku. Studiowała ten sam kierunek, miała podobne zainteresowania, całkiem ładne zęby i niski wzrost. Kowalski był niski i niestety, jego kompleksy nie pozwalały mu przebierać w kobietach wyższych niż metr siedemdziesiąt.
    Wszystkie wyżej wymienione pobudki trzymały go przy decyzji, jaką podjął - poślubić Alinę. Nie chciał mieć dzieci, ale wiedział, że będą je mieć. Z czasem przestało mu to przeszkadzać.
     Nie należy jednak czynić historii miłosnej Kowalskiego aż tak przesadnie dramatyczną - bowiem w dniu ślubu pan młody spojrzał w oczy panny młodej i poczuł coś ciepłego w miejscu, w którym według reklam lekarstw powinno znajdować się serce. Kowalski zrozumiał, że podjął jedną z lepszych decyzji jego życia. Chyba uświadomił sobie, że w całym tym szaleństwie jego myśli i dziwnych kroków - pokochał Alinę.
      Myślał tak przez bardzo długi czas.
     Dlatego był nawet w stanie znieść jej humory i wyrzuty. Jak wtedy, kiedy szarpnął się na ten drogi naszyjnik, bo poczuł nagłą potrzebę zrobienia dobrze Alinie. Ostatnio nie potrafił w normalny sposób, więc spróbował inaczej. I robił to z czystego serca, nawet nie dla zaspokojenia jego męskiego ego, że jeszcze potrafi - w taki czy inny sposób - zadowolić kobietę. Naprawdę chciał jej zrobić dobrze.
    Ale Alina również przeszła już dawno na tryb racjonalny w ich małżeństwie i zamiast docenić nagłą spontaniczność męża, wściekła się. Nie, nie podejrzewała go o zdradę i zagłuszanie w ten sposób sumienia; za bardzo znała Kowalskiego, żeby go o coś takiego podejrzewać. Po prostu od dłuższego czasu próbowała ubłagać męża o dwie rzeczy: nowy piekarnik do kuchni i cały urlop w jej ukochanym Paryżu. Obie rzeczy były bardzo praktyczne w swej istocie: jedna usprawniała wykonywanie obowiązków domowych, druga funkcjonowanie psychiki. Obu nie mogła się doprosić. Póki co, nie chciała wprowadzać środków ostatecznych i wykorzystywać oszczędności, które gromadzili dzięki jej własnej pensji.
    A tu nagle Kowalski wpada do domu z naszyjnikiem o wartości półtorej piekarnika. Nagle, bo tak. Nie widzi w tym żadnego problemu, mimo że żal mu na wszystko pieniędzy, choć biedni nie są. Do tego Alina nie lubi nosić biżuterii. Ale o tym chyba jej mąż zapomniał. Albo nigdy tego nie wiedział... Oczywiście zapytany, czy to oznacza, że na piekarnik i Francję też mogą sobie pozwolić, odparł z oburzeniem, że nie. Po takim wydatku?
    Oboje na długo zapamiętali kłótnię, jaka nastąpiła potem.

   Kowalski wspominał tę sytuację z gęsią skórką na ciele, ale i pewnego rodzaju satysfakcją. Ostatecznie się pogodzili i to dość skutecznie, i przez długi czas całkiem nieźle się im układało. Każde uważało na drugiego jak na jajko, byleby znowu z czymś nie urazić, więc atmosfera w domu się polepszyła. Prawie jakby wrócili do magicznego czasu pierwszych randek.
     Teraz znowu było pospolicie.
   Do sali konferencyjnej zaczęli napływać następni faceci w garniturach, zawłaszczając kolejne porcje powietrza. Kiedy pomieszczenie zapełniło się do połowy, trzeba było otworzyć te wielkie, nowoczesne okna i urok pięknej sali szlag jasny trafił, skoro była tak źle zaprojektowana.
    A może to było specjalnie? Żeby przypadkiem nie poczuć zapachu lepszego świata, tylko przypomnieć sobie smród klatki dla zwierząt?
    Z każdą kolejną minutą Kowalski stawał się coraz bardziej nieszczęśliwy. I samotny. Nie przyjechał z żadnym kolegą, bo na tym stanowisku jeszcze żadnego nie miał. Nie kwapił się też do wkupiania w łaski obecnych tu kursantów, choć jeszcze pięć lat temu z chęcią wymieniał w ten sposób uwagi na temat prawidłowego sposobu życia oraz funkcjonowania w firmie.
    Z czasem wszystko zaczynało mu brzydnąć, a wystarczać zaczęło mu moszczenie się głębiej w wygodnym fotelu. Korzystał ze swojej dawki luksusu w spokoju.
    Z oazy wyrwał go komentarz sąsiada:
   -  Nie wiem, czy się zorientowaliście panowie, ale dzisiejsze spotkanie prowadzi kobieta!
  Ta uwaga wywołała niemałe poruszenie w towarzystwie. Kowalski w reakcji na tę obserwację miał ochotę się wyrzygać. On sam miał dość swojej firmy, zdominowanej przez testosteron, żałował bardzo koleżanek, które musiały zmagać się z seksizmem w pracy i właśnie takimi komentarzami.
    Żyli w całkiem cywilizowanym kraju, naukowcy dawno już odkryli, że kobiety też mają mózg, ale wciąż wśród ludzi znajdowali się zamaskowani troglodyci, nie uznający tego faktu.
     A może wśród troglodytów znajdowali się raczej zamaskowani ludzie?
  Ta zgrabna kwestia ucieszyła Kowalskiego, zapisał ją sobie w pamięci na wypadek ciekawej okazji do jej użycia i znowu opadł w fotelu, licząc, że przeleżakuje tak całe dzisiejsze spotkanie.
    Tymczasem do sali niezauważona weszła całkiem młoda, filigranowa blondynka, ubrana w szarą, biurową garsonkę, rozłożyła prędko różne papiery na biurku, zatarła ręce i wręcz krzyknęła "Dzień dobry, państwu", by zwrócić na siebie uwagę trzydzieściorga zajętych rozmową mężczyzn.
    Wtedy dopiero w sali ucichło, a wszyscy potulnie zajęli swoje miejsca i wyjęli notesy i pióra (bo długopisy były chyba ostatnio passe).
    Kowalski był już wewnątrz całkowicie ugotowany i przemielony, choć jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy.

cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz